Bali

 Karnawałowy pochód na plaży. Tak, tak, mają tu karnawał w październiku.

No i udało się! Jestem na Bali już ponad miesiąc :) Jeżdżę na skuterze, targuję się łamaną bahasą (czyli po indonezyjsku), dzięki czemu czasem uda mi się zaoszczędzić parę tysięcy (lub nawet kilkadziesiąt!)...tylko po to, żeby mnie zaraz na nie naciągnęli za rogiem :P 
Jem ryż , banany w cieście i mieszkam ze stadem jaszczurek. Ach, i powiem to od razu...jestem milionerką ( tak, tak, udało się przed 25 rokiem życia!).





No dobra, ale jak to było na początku...hmm, chyba nie tak jak to sobie wyobrażałam? No więc miałam podobno wylądować na rajskiej wyspie, a jakimś cudem wylądowałam w  zakorkowanym, zatłoczonym mieście ( i to raczej przeciętnej urody) z walizkami ( 40 kg- co ja myślałam gdy się pakowałam!) i bez dachu nad głową. A czy pomógł nam nasz uniwersytecki koordynator? Hmmm zdaje się, że krzyknął "Good luck" na odchodne..taaa, good luck.

No i się zaczęła tułaczka...razem z Francesca i Sylvią, wsiadłyśmy w taksówkę i ruszyłyśmy do Kuty, gdzie ponoć miałyśmy się spotkać z jakimś Indonezyjczykiem znajomym, znajomej Sylvii z Włoch, który miał nam pomóc w znalezieniu domu. Dotarłyśmy do Kuty - chyba nie najlepszej wizytówki Bali - najbardziej turystycznego miejsca na całej wyspie.  Oczy mi się jednak zaświeciły, gdy  zobaczyłam mnóstwo surferskich sklepów :). To one miały mi wynagrodzić tłok i hałas. Szybko okazało się, że  ten znajomy Indonezyjczyk  jest teraz na wyspie obok więc nie może się z nami spotkać... .Jak się później dowiem od naszego nauczyciela : "The key to live in Bali is to smile and be patient". I jest to rzeczywiście jedna z najlepszych rad jakie dotąd dostałam. No dobra, więc "be patient". Do Denpasar już nie wracamy, ów znajomy polecił nam jakiś hostel, więc spokojne zaczynamy go szukać. Teraz to właściwie nie wiem czemu wciąż na tyle mu ufałyśmy...

Znalazłyśmy ten polecony hostel. Hmmm, okazał się być całkiem...jakby go tu korzystnie opisać...było łóżko! Chociaż jak sobie je teraz przypominam, to nie jestem pewna czy można je zaliczyć do walorów...to może na korzyść hostelu przemawia fakt, że już po godzinie włączyli nam prąd? Aj, a łazienka! Od razu człowiek poczuł, że jest w Indonezji...Kibelek manual style, czyli spuszczanie wody za pomocą wiaderka. Oj wiem, że drażnię, wiem, że zazdrościcie , to dodam jeszcze tylko, że...rano na powitanie znalazłam mysz w walizce...




Gdzie to my później trafiłyśmy, to  już nie pamiętam...chyba kolejny hostel, a później jeszcze kolejny, i następny. Wreszcie dolecieli kolejni szczęśliwi posiadacze biletów z naszego Uniwerku.  Nasza polsko włoska grupa powiększyła się o Carlosa (z Meksyku), Enrique (z Hiszpanii) i Hermesa (z Wenezueli).

Wszyscy zamieszkaliśmy w jednym hostelu i razem wspólnymi siłami mieliśmy rozpocząć poszukiwania domu na najbliższy rok. Nie było to łatwe. Poszukiwanie domu nigdy nie jest łatwe i zazwyczaj nie robi się tego w ciągu jednego dnia, ale nasza sytuacja była znacznie trudniejsza, bariera językowa, kulturowa dawała się we znaki. To, że mieszkaliśmy w centrum Kuty, największej imprezowni na Bali , tylko utrudniało sytuację. Jest to jasne , że w pierwszej kolejności musieliśmy sprawdzić jak tu nocne życie wygląda. Powiem tak...jest to istne szaleństwo, pijani Australijczycy plączą Ci się pod nogami, najróżniejsza muzyka dudni ze wszystkich stron, piętrowe kluby , a wśród nich (jak później odkryjemy) Sky garden, gdzie codziennie przez godzinę lub dwie są  - za darmo -przekąski i drinki, więc jak się możecie domyślić bardzo często tam potem lądowaliśmy.

W pewnym momencie wszyscy  razem wylądowaliśmy w Appache, w barze z muzyką reggae. Klimat fajny, wszyscy podejrzanie wychilowani i uśmiechnięci :) W drodze do domu Carlos niespodziewanie  spotkał Arturo,swojego znajomego z Meksyku , który od 5 lat mieszka w Australii i nie widzieli się przez cały ten czas, a teraz wpadł na jakieś 2 tygodnie na Bali i uwaga…  mieszka sam, w takim dużym domu z basenem i tak mu tam samemu smutno, że koniecznie musimy wpaść....Nie musiał nas długo namawiać. Już po chwili jechaliśmy do niego w 5 osób, na dwóch skuterach (Enrique i Hermes już spali w hostelu). Czy to my  spadliśmy Arturo z nieba czy to raczej on spadł nam, pozostaje kwestia sporną, ale jedno jest pewne - coś takiego nazywa się perfect match. :)

Więc właśnie tutaj nasza bezdomna 6 znalazła schronienie na parę dni...

W między czasie udało nam się wreszcie umówić z Indonezyjczykiem, tym znajomym , znajomej Sylvii z Włoch <pamiętacie go jeszcze?>. O umówionej porze, dotarłyśmy na wyznaczone miejsce i jego, Indonezyjczyka, rzecz jasna jeszcze nie ma. Już znamy tutejsze podejście do punktualności, a więc tak sobie cierpliwie czekamy, czekamy....po jakiejś pół godzinie pojawia się "nasz Indonezyjczyk". Ach, jakże On cieszy się na nasz widok, jakże się uśmiecha! Ściska Sylvie , radośnie mówiąc: hey hello :) "Dobra dziewczyny, nie ma na co czekać, jedziemy!" Zaprasza nas do samochodu. Wskakujemy chętnie. Całe szczęśliwe, że wreszcie znalazł dla nas czas ! Uff, Nareszcie. Wreszcie pojawia się nadzieja na koniec naszej tułaczki po hostelach. W końcu zaraz "nasz Indonezyjczyk" pokaże nam jakiś dom do wynajęcia. Super. Wszystkie trzy jeszcze bardziej promieniejemy na samą myśl o tym .

No i tak sobie jedziemy, jedziemy w tym jego samochodzie . "Nasz Indonezyjczyk" rozmawia sobie wesoło z Sylvia. Taki small talk w balijskim wydaniu. W pewnym momencie temat ich rozmowy schodzi na wspólnego znajomego i wówczas. ..okazuje się , że imię owego znajomego się jakoś nie zgadza...następuje chwila konsternacji...i po chwili okazuje się, że nasz kierowca, nie jest tym naszym, wyczekiwanym Indonezyjczykiem. Owszem, był umówiony, w tym samym miejscu, o tej samej porze, ale z innymi 3 dziewczynami, znajomymi jego znajomej :P

Gdy odwozi nas z powrotem na miejsce i wychodzimy z samochodu, tamte dziewczyny już czekają....i teraz, ja bardzo, ale to bardzo żałuję, że nie możecie zobaczyć ich min, gdy widzą jak koleś wysadza z samochodu 3 inne młode dziewczyny... :P


W końcu trzeba było znaleźć coś własnego,udało nam się znaleźć to miejsce <bynajmniej nie za pomocą naszego ulubionego Indonezyjczyka> i postanowiliśmy je tymczasowo wynająć. Więc przez ostatni miesiąc razem z Francescą (w tym momencie pytanie o pochodzenie przestaje być jednym z prostszych – jej mama jest pół-włoszką / pół-somalijką, tata Polakiem, a urodziła się w Kanadzie). Sylvią (z Włoch), Carlosem (z Meksyku)  (i jaszczurkami) mieszkam sobie tak 

Alejka prowadząca do naszego domku.
Jeden ze stałych bywalców naszej alejki :)
Wchodźcie, zapraszam :)





A to Gecko-  nasza kumpela/ współlokatorka...ponoć miała zjadać komary, ale chyba jest na diecie, bo dzień w dzień znajduje na sobie nowe ugryzienia...
Ci którzy znali mój stosunek do pojazdów dwukołowych lub próbowali mnie kiedykolwiek wyciągnąć na rower zdziwią się pewnie, że śmigam już całkiem sprawnie na skuterze i na dodatek czuję się na nim już na tyle pewnie, że gdy początkowo, tam gdzie mogłam chodziłam, jak np. do sklepu oddalonego 10 minut czy też na plażę, to teraz coraz częściej wskakuję po prostu na skuter i podjeżdżam. Ach, robię się już taka miejscowa! Niedługo zapomnę, co to walking distance. * Gdy pierwszego dnia wysadzili nas w Denpasar i pytałyśmy się jak daleko stąd jest nasza uczelnia odpowiadali nam, że 5-10 minut motorbike. Gdy pytałyśmy o walking, odpowiadali zawsze tak samo: "Nie ma walking distance! *" Teraz już wiem, że jest w tym trochę prawdy, zwłaszcza, ze widok motoru na chodniku nikogo zbytnio nie dziwi, bo przecież trzeba ominąć te korki! Bleh, no właśnie korki są tu straszne , zwłaszcza w Denpasar, czyli na mojej codziennej trasie do i ze szkoły , czy też na głównej, jednokierunkowej, Legian street w Kucie, blisko której obecnie mieszkam.



"Saya mahasiswa" - "Jestem studentem" było jednym z pierwszych zdań którego się tu nauczyliśmy i powtarzaliśmy jak mantrę przy jakimkolwiek targowaniu się, czy to przy kupowaniu jedzenia na straganie, "ray banów” , wynajmowaniu mieszkania. W Indonezji targowanie się jest normalne, wręcz niezbędne. Wiadomo, że pierwsza cena którą Ci podają jest zawsze wygórowana. Szczególnie jeśli jesteś "bule" (białasem) - bo skoro jesteś biały to według nich masz pieniądze, zawsze. Nie wnikają skąd, po prostu masz. I nasze usilne próby udowodnienia im, że nie jesteśmy zwykłymi turystami, a studentami przegrywają w argumentacji przy kolorze skóry.  Np. dzisiaj dowiedziałam się <już po fakcie oczywiście>, że mnie znowu naciągnęli! Tym razem przy kupowaniu sarongu ( części tradycyjnego stroju balisjkiego) , którego potrzebuję ,bo … uwaga, uwaga :  dostałam zaproszenie na ślub balijski! :)  Wybieram się już w ten poniedziałek, więc mym starym zwyczajem, czyli na ostatnią chwilę, postanowiłam skompletować strój. Wybrałam się więc dziś na tradycyjny market w Denpasar...gdzie dostać można wszystko, ale wbrew pozorom, wcale nie było dużego wyboru, jeśli chodzi o stroje. Nie było łatwo. Bez naganiaczki-naciągaczki, która dosłownie, po prostu, za nami chodziła krok w krok, non stop, też się nie obyło. No, ale w końcu udało mi się znaleźć sarong ( taka spódnica do kostek, zawijana, podobna do pareo). Mimo, że ten sarong od razu mi się spodobał, pokręciłam trochę nosem (wcześniej zmęczyłam naganiaczkę łażąc w tę i z powrotem i z niezdecydowaną miną przeglądając kolejne wzory - kto ze mną był na zakupach to może sobie wyobrazić :D)... i udało się , zbiłam cenę z 256 tysięcy na 100! Ach jaka dumna z siebie byłam...do czasu, gdy koleżanka uświadomiła mi, że powinnam za niego dać jakieś 50...


Jeszcze trochę fotek z karnawału na plaży w Kucie:


















Przedstawiciele z mojego wydziału dumnie prezentowali Uniwerek...
i odtańczyli specjalny taniec...



...kto wie? Może za rok i ja tak będę wyglądać :D

Na koniec pytanie konkursowe do was - drodzy czytelnicy - wie ktoś może jak zamieścić tutaj. na blogu, taki znaczek "I like" do klikania z odnośnikiem do facebook'owej strony "where is basia"?



This entry was posted in . Bookmark the permalink.

3 Responses to Bali

  1. http://www.bloggerplugins.org/2010/04/facebook-like-button-for-blogger.html

    Pozdrawiam, Andrzej Kmicić

  2. Ależ wspaniale czyta się te Twoje opowieści. Domek wspaniały, ale ta jaszczurka, gekon czy co to jest chyba wpędziłaby mnie w bezsenność. No i szacun, stara za jazdę na skuterze! :)

  3. Basia says:

    Dzięki! :)Też mi się kiedyś wydawało,że bym nie dała rady tak z jaszczurkami mieszkać, ale okazało się,że są całkiem przyjazne :)

Leave a Reply