Archive for listopada 2011

Balinale

Gdybym była teraz w Polsce, to na pewno wracałabym właśnie z Wrocławia, z drugiej edycji American Film Festival.
Aj, wreszcie miałam szansę być na jakimś festiwalu od początku, co roku. Cóż, wyjazd na Bali pokrzyżował te plany. Nie narzekam oczywiście, żeby nie było. Zwłaszcza, że okazało się, że dokładnie w tych samych dniach, 15-20 listopada, odbędzie się tutaj 5 edycja festiwalu filmowego Balinale . Piękny ukłon ze strony organizatorów. Naprawdę nie da się, no nie da się żałować,że się jest na Bali.

Okazało się, że nie jestem jedyną kinomanką w mojej grupie na uczelni. Razem z Jurgą ( z Litwy) już pierwszego dnia wystartowałyśmy konkretnie, zobaczyłyśmy 7 filmów (w tym 3 krótkometrażowe) .
Cały festiwal odbywał się tutaj w jednej sali kinowej, także nie było tej odwiecznej łamigłówki logistycznej : co, gdzie i kiedy obejrzeć? Wszystko w indonezyjskim stylu, bez stresu, bez kolejek, bo na żadnym seansie sala nie była całkowicie pełna. Chodziłyśmy sobie na jeden film po drugim, tak jak nam je serwowali.


A serwowali filmy różnie. Na projekcji jednego, na ekranie PRZEZ CAŁY CZAS widniał taki oto napis. No cóż, powiem Wam, że ciężko się skupić na fabule czy wczuć w dramatyzm sytuacji, gdy główny bohater ma na czole napisane, że jest własnością Sahamongkolfilm International...
Ach, no i raz ,w trakcie seansu, musieliśmy zmienić salę. No, ale kto by się tym przejmował?  Cała publika ( w zdecydowanej większości biała - Indonezyjczycy do kina marsz! ) z uśmiechem na twarzy wszystko to przetrwała. Widać, że już zakorzenioną mają złotą zasadę przeżycia tutaj -"smile and be patient"!


Zdecydowanie moim faworytem festiwalu został film "Born to be wild". Opowiada o zwierzakach wychowywanych 
w sierocińcach: o małych słoniątkach w Kenii i orangutanach na Borneo. Piękne ujęcia przyrody, niesamowitej roślinności i zwierzaków przede wszystkim.
Czy wiedzieliście, że gdy już słoniątka są gotowe na to by wypuścić je na safari, to starsze osobniki ( często poprzednie pokolenie wychowanych w sierocińcu słoni) przychodzi aby ich przywitać i upewnić się czy poradzą sobie na wolności? Będą uczyć młodziaków „how to be wild again”(tj. jak znowu być dzikim). Słonie to niesamowicie społeczne stworzenia. Ich empatia poraża. Nasuwa mi to myśl,że bezduszne zachowania człowieka, które nazywa się często nieludzkimi, tak właściwie są pewnie bardziej ludzkie niż zwierzęce.
Film był grany w polskich kinach od kwietnia i niestety wyszedł już z regularnego repertuaru (przynajmniej w Warszawie).  Od czasu do czasu mogą jeszcze pojawiać się seanse, więc jeśli będziecie mieli okazję gorąco polecam! Zwłaszcza, że film jest w 3D, co akurat na tego typu filmie jest dużym atutem. Na zachętę zwiastun:




Czy pamiętacie co robiliście 24 lipca 2010? No,zastanówcie się przez chwile jak przeżyliście ten dzień. Spróbujcie sobie przypomnieć. Czy zdarzyło się coś istotnego? Ja, na przykład,byłam we Wrocławiu na Festiwalu Filmowym. Poszerzałam horyzonty. Tak, zdecydowanie to musiał być dobry dzień. Jeden dzień, a przecież tyle się mogło zdarzyć! Ludzie na całej ziemi przeżyli na pewno tyle ważnych chwil. Popłynęło pewnie wiele łez,choć miejmy nadzieję, że przeważały łzy radości.Jeśli chcecie zobaczyć jak wyglądał wyrywkowo, wybrany dzień z życia „przeciętnego” ziemianina obejrzyjcie sobie "Life in a day". Jest to projekt Ridley'a Scott'a i Kevin'a MacDonald'a, zrobiony przy współpracy z youtube. Internauci z całego świata przesyłali swoje filmowe sprawozdania z tego oto dnia. I właśnie z tak pozyskanego materiału powstał ten film.



 Mozecie za darmo  obejrzeć całość na oficjalnym profilu filmu na youtube tutaj

 
Pewnie jesteście ciekawi jak tam indonezyjska kinematografia? Ja też byłam, ale widziałam dotychczas tylko jeden film fabularny. I cóż, był dość naiwny, chociaż w sumie nie najgorszy. Dlatego na odpowiedź na to pytanie musicie jeszcze poczekać.Postaram się, skoro jestem na miejscu,odkryć jakieś indonezyjskie perełki filmowe. Na razie mają u mnie duży kredyt zaufania, bo widziałam parę naprawdę ciekawych indonezyjskich filmów dokumentalnych. Duże wrażenie zrobił na mnie dokument o tradycyjnych pogrzebach w regionie Tana Toraja na Sulawesi, gdzie aby pożegnać godnie zmarłego zarzyna się setki zwierząt, w tym przynajmniej 24 byki. Cała uroczystość jest więc bardzo kosztowna, zwłaszcza gdy - jak było w przypadku reżysera tego filmu - zmarły (jego ojciec) zajmował ważną pozycję w hierarchii społecznej. Ze względu na szacunek dla zmarłego, cała uroczystość musiała być odpowiednio wystawna. Jak przyznaje reżyser,miał może z 5 minut żeby zasmucić się nad śmiercią własnego ojca, bo cały czas musiał czuwać nad prawidłowym przebiegiem wszystkich rytuałów. Reżyser krytycznie podchodzi do tradycyjnych obrządków, które nakładają na rodzinę dużą presję i obciążenia finansowe. W końcu przecież zgromadzenie tych wszystkich zwierząt na ofiarę nie jest tanie. Ja sobie myślę, że może taki był właśnie zamysł aby zająć rodzinę na tyle, żeby nie miała czasu się smucić. Bo skoro trzeba zgromadzić 30 byków na rzeź i zbudować parę chat na przyjazd gości (tak - powstały specjalne chaty na czas pogrzebu) to nie ma czasu płakać za przeszłością. Codzienność ponagla. Życie toczy się dalej.

Posted in , , | Leave a comment

Bali

 Karnawałowy pochód na plaży. Tak, tak, mają tu karnawał w październiku.

No i udało się! Jestem na Bali już ponad miesiąc :) Jeżdżę na skuterze, targuję się łamaną bahasą (czyli po indonezyjsku), dzięki czemu czasem uda mi się zaoszczędzić parę tysięcy (lub nawet kilkadziesiąt!)...tylko po to, żeby mnie zaraz na nie naciągnęli za rogiem :P 
Jem ryż , banany w cieście i mieszkam ze stadem jaszczurek. Ach, i powiem to od razu...jestem milionerką ( tak, tak, udało się przed 25 rokiem życia!).





No dobra, ale jak to było na początku...hmm, chyba nie tak jak to sobie wyobrażałam? No więc miałam podobno wylądować na rajskiej wyspie, a jakimś cudem wylądowałam w  zakorkowanym, zatłoczonym mieście ( i to raczej przeciętnej urody) z walizkami ( 40 kg- co ja myślałam gdy się pakowałam!) i bez dachu nad głową. A czy pomógł nam nasz uniwersytecki koordynator? Hmmm zdaje się, że krzyknął "Good luck" na odchodne..taaa, good luck.

No i się zaczęła tułaczka...razem z Francesca i Sylvią, wsiadłyśmy w taksówkę i ruszyłyśmy do Kuty, gdzie ponoć miałyśmy się spotkać z jakimś Indonezyjczykiem znajomym, znajomej Sylvii z Włoch, który miał nam pomóc w znalezieniu domu. Dotarłyśmy do Kuty - chyba nie najlepszej wizytówki Bali - najbardziej turystycznego miejsca na całej wyspie.  Oczy mi się jednak zaświeciły, gdy  zobaczyłam mnóstwo surferskich sklepów :). To one miały mi wynagrodzić tłok i hałas. Szybko okazało się, że  ten znajomy Indonezyjczyk  jest teraz na wyspie obok więc nie może się z nami spotkać... .Jak się później dowiem od naszego nauczyciela : "The key to live in Bali is to smile and be patient". I jest to rzeczywiście jedna z najlepszych rad jakie dotąd dostałam. No dobra, więc "be patient". Do Denpasar już nie wracamy, ów znajomy polecił nam jakiś hostel, więc spokojne zaczynamy go szukać. Teraz to właściwie nie wiem czemu wciąż na tyle mu ufałyśmy...

Znalazłyśmy ten polecony hostel. Hmmm, okazał się być całkiem...jakby go tu korzystnie opisać...było łóżko! Chociaż jak sobie je teraz przypominam, to nie jestem pewna czy można je zaliczyć do walorów...to może na korzyść hostelu przemawia fakt, że już po godzinie włączyli nam prąd? Aj, a łazienka! Od razu człowiek poczuł, że jest w Indonezji...Kibelek manual style, czyli spuszczanie wody za pomocą wiaderka. Oj wiem, że drażnię, wiem, że zazdrościcie , to dodam jeszcze tylko, że...rano na powitanie znalazłam mysz w walizce...




Gdzie to my później trafiłyśmy, to  już nie pamiętam...chyba kolejny hostel, a później jeszcze kolejny, i następny. Wreszcie dolecieli kolejni szczęśliwi posiadacze biletów z naszego Uniwerku.  Nasza polsko włoska grupa powiększyła się o Carlosa (z Meksyku), Enrique (z Hiszpanii) i Hermesa (z Wenezueli).

Wszyscy zamieszkaliśmy w jednym hostelu i razem wspólnymi siłami mieliśmy rozpocząć poszukiwania domu na najbliższy rok. Nie było to łatwe. Poszukiwanie domu nigdy nie jest łatwe i zazwyczaj nie robi się tego w ciągu jednego dnia, ale nasza sytuacja była znacznie trudniejsza, bariera językowa, kulturowa dawała się we znaki. To, że mieszkaliśmy w centrum Kuty, największej imprezowni na Bali , tylko utrudniało sytuację. Jest to jasne , że w pierwszej kolejności musieliśmy sprawdzić jak tu nocne życie wygląda. Powiem tak...jest to istne szaleństwo, pijani Australijczycy plączą Ci się pod nogami, najróżniejsza muzyka dudni ze wszystkich stron, piętrowe kluby , a wśród nich (jak później odkryjemy) Sky garden, gdzie codziennie przez godzinę lub dwie są  - za darmo -przekąski i drinki, więc jak się możecie domyślić bardzo często tam potem lądowaliśmy.

W pewnym momencie wszyscy  razem wylądowaliśmy w Appache, w barze z muzyką reggae. Klimat fajny, wszyscy podejrzanie wychilowani i uśmiechnięci :) W drodze do domu Carlos niespodziewanie  spotkał Arturo,swojego znajomego z Meksyku , który od 5 lat mieszka w Australii i nie widzieli się przez cały ten czas, a teraz wpadł na jakieś 2 tygodnie na Bali i uwaga…  mieszka sam, w takim dużym domu z basenem i tak mu tam samemu smutno, że koniecznie musimy wpaść....Nie musiał nas długo namawiać. Już po chwili jechaliśmy do niego w 5 osób, na dwóch skuterach (Enrique i Hermes już spali w hostelu). Czy to my  spadliśmy Arturo z nieba czy to raczej on spadł nam, pozostaje kwestia sporną, ale jedno jest pewne - coś takiego nazywa się perfect match. :)

Więc właśnie tutaj nasza bezdomna 6 znalazła schronienie na parę dni...

W między czasie udało nam się wreszcie umówić z Indonezyjczykiem, tym znajomym , znajomej Sylvii z Włoch <pamiętacie go jeszcze?>. O umówionej porze, dotarłyśmy na wyznaczone miejsce i jego, Indonezyjczyka, rzecz jasna jeszcze nie ma. Już znamy tutejsze podejście do punktualności, a więc tak sobie cierpliwie czekamy, czekamy....po jakiejś pół godzinie pojawia się "nasz Indonezyjczyk". Ach, jakże On cieszy się na nasz widok, jakże się uśmiecha! Ściska Sylvie , radośnie mówiąc: hey hello :) "Dobra dziewczyny, nie ma na co czekać, jedziemy!" Zaprasza nas do samochodu. Wskakujemy chętnie. Całe szczęśliwe, że wreszcie znalazł dla nas czas ! Uff, Nareszcie. Wreszcie pojawia się nadzieja na koniec naszej tułaczki po hostelach. W końcu zaraz "nasz Indonezyjczyk" pokaże nam jakiś dom do wynajęcia. Super. Wszystkie trzy jeszcze bardziej promieniejemy na samą myśl o tym .

No i tak sobie jedziemy, jedziemy w tym jego samochodzie . "Nasz Indonezyjczyk" rozmawia sobie wesoło z Sylvia. Taki small talk w balijskim wydaniu. W pewnym momencie temat ich rozmowy schodzi na wspólnego znajomego i wówczas. ..okazuje się , że imię owego znajomego się jakoś nie zgadza...następuje chwila konsternacji...i po chwili okazuje się, że nasz kierowca, nie jest tym naszym, wyczekiwanym Indonezyjczykiem. Owszem, był umówiony, w tym samym miejscu, o tej samej porze, ale z innymi 3 dziewczynami, znajomymi jego znajomej :P

Gdy odwozi nas z powrotem na miejsce i wychodzimy z samochodu, tamte dziewczyny już czekają....i teraz, ja bardzo, ale to bardzo żałuję, że nie możecie zobaczyć ich min, gdy widzą jak koleś wysadza z samochodu 3 inne młode dziewczyny... :P


W końcu trzeba było znaleźć coś własnego,udało nam się znaleźć to miejsce <bynajmniej nie za pomocą naszego ulubionego Indonezyjczyka> i postanowiliśmy je tymczasowo wynająć. Więc przez ostatni miesiąc razem z Francescą (w tym momencie pytanie o pochodzenie przestaje być jednym z prostszych – jej mama jest pół-włoszką / pół-somalijką, tata Polakiem, a urodziła się w Kanadzie). Sylvią (z Włoch), Carlosem (z Meksyku)  (i jaszczurkami) mieszkam sobie tak 

Alejka prowadząca do naszego domku.
Jeden ze stałych bywalców naszej alejki :)
Wchodźcie, zapraszam :)





A to Gecko-  nasza kumpela/ współlokatorka...ponoć miała zjadać komary, ale chyba jest na diecie, bo dzień w dzień znajduje na sobie nowe ugryzienia...
Ci którzy znali mój stosunek do pojazdów dwukołowych lub próbowali mnie kiedykolwiek wyciągnąć na rower zdziwią się pewnie, że śmigam już całkiem sprawnie na skuterze i na dodatek czuję się na nim już na tyle pewnie, że gdy początkowo, tam gdzie mogłam chodziłam, jak np. do sklepu oddalonego 10 minut czy też na plażę, to teraz coraz częściej wskakuję po prostu na skuter i podjeżdżam. Ach, robię się już taka miejscowa! Niedługo zapomnę, co to walking distance. * Gdy pierwszego dnia wysadzili nas w Denpasar i pytałyśmy się jak daleko stąd jest nasza uczelnia odpowiadali nam, że 5-10 minut motorbike. Gdy pytałyśmy o walking, odpowiadali zawsze tak samo: "Nie ma walking distance! *" Teraz już wiem, że jest w tym trochę prawdy, zwłaszcza, ze widok motoru na chodniku nikogo zbytnio nie dziwi, bo przecież trzeba ominąć te korki! Bleh, no właśnie korki są tu straszne , zwłaszcza w Denpasar, czyli na mojej codziennej trasie do i ze szkoły , czy też na głównej, jednokierunkowej, Legian street w Kucie, blisko której obecnie mieszkam.



"Saya mahasiswa" - "Jestem studentem" było jednym z pierwszych zdań którego się tu nauczyliśmy i powtarzaliśmy jak mantrę przy jakimkolwiek targowaniu się, czy to przy kupowaniu jedzenia na straganie, "ray banów” , wynajmowaniu mieszkania. W Indonezji targowanie się jest normalne, wręcz niezbędne. Wiadomo, że pierwsza cena którą Ci podają jest zawsze wygórowana. Szczególnie jeśli jesteś "bule" (białasem) - bo skoro jesteś biały to według nich masz pieniądze, zawsze. Nie wnikają skąd, po prostu masz. I nasze usilne próby udowodnienia im, że nie jesteśmy zwykłymi turystami, a studentami przegrywają w argumentacji przy kolorze skóry.  Np. dzisiaj dowiedziałam się <już po fakcie oczywiście>, że mnie znowu naciągnęli! Tym razem przy kupowaniu sarongu ( części tradycyjnego stroju balisjkiego) , którego potrzebuję ,bo … uwaga, uwaga :  dostałam zaproszenie na ślub balijski! :)  Wybieram się już w ten poniedziałek, więc mym starym zwyczajem, czyli na ostatnią chwilę, postanowiłam skompletować strój. Wybrałam się więc dziś na tradycyjny market w Denpasar...gdzie dostać można wszystko, ale wbrew pozorom, wcale nie było dużego wyboru, jeśli chodzi o stroje. Nie było łatwo. Bez naganiaczki-naciągaczki, która dosłownie, po prostu, za nami chodziła krok w krok, non stop, też się nie obyło. No, ale w końcu udało mi się znaleźć sarong ( taka spódnica do kostek, zawijana, podobna do pareo). Mimo, że ten sarong od razu mi się spodobał, pokręciłam trochę nosem (wcześniej zmęczyłam naganiaczkę łażąc w tę i z powrotem i z niezdecydowaną miną przeglądając kolejne wzory - kto ze mną był na zakupach to może sobie wyobrazić :D)... i udało się , zbiłam cenę z 256 tysięcy na 100! Ach jaka dumna z siebie byłam...do czasu, gdy koleżanka uświadomiła mi, że powinnam za niego dać jakieś 50...


Jeszcze trochę fotek z karnawału na plaży w Kucie:


















Przedstawiciele z mojego wydziału dumnie prezentowali Uniwerek...
i odtańczyli specjalny taniec...



...kto wie? Może za rok i ja tak będę wyglądać :D

Na koniec pytanie konkursowe do was - drodzy czytelnicy - wie ktoś może jak zamieścić tutaj. na blogu, taki znaczek "I like" do klikania z odnośnikiem do facebook'owej strony "where is basia"?



Posted in | 3 Comments